Orlando – no cóż, trudno opisać, to jest inny świat, trzeba tam być aby poczuć ten klimat. Spaliśmy w motelu Continental Plaza, który jest dość tani i komfortowy. Z okna widok na tunel, w którym wylatałem 2 godziny, Ania trochę mniej 😉
W Orlando spędziliśmy kilka dni. Miasto rozrywki – tak można je z powodzeniem nazwać. Każdą wolną chwilę staraliśmy się wykorzystać na zwiedzanie okolic. Nie dotarliśmy wprawdzie do Disneylandu jak z początku planowaliśmy, ale za to spędziliśmy dzień w Universal Studio.
Po tygodniu zabawy wybraliśmy się w dalszą trasę, aby w końcu poskakać jak na prawdziwych skydiverów przystało.
Zatrzymaliśmy się na lotnisku Skydive Space Center w Titusville. Lotnisko to znajduje się w sąsiedztwie ośrodka NASA na Cape Canaveral.
Na strefie panuje miła atmosfera. Spotkać tu można ludzi z różnych części świata, a o tej porze roku sporo sąsiadów uciekających przed zimą i stęsknionych za skokami. Ukraińcy, Słoweńcy, Rosjanie, Francuzi mogą się tu naskakać do bólu.
Mimo bariery językowej ludzie sprawiają wrażenie jakby znali się od dawna, wszyscy uśmiechnięci, pogodni, życzliwi.
Strefę obsługuje samolot King Air, dwunastoosobowa maszyna wzbija się w powietrze jak rakieta!! W 13 minut na 5500m!!! To dopiero latanie. Widoczki hmm… Trzeba samemu zobaczyć… Ocean w zasięgu wzroku, mnóstwo rzek i zalewów tworzących piękne serpentyny, robią niesamowite wrażenie.
Nie obyło się też bez kąpieli w oceanie. Spontaniczna wyprawa do Coca Beach okazała się strzałem w 10-tkę. Doładowaliśmy baterie pozytywną energią wygrzewając tyłki na plaży.
Po kolejnych kilku dniach w Titusville postanowiliśmy odwiedzić legendarne skydive De Land. W planach mieliśmy skoki, ale niestety aura tego dnia nie sprzyjała nam, wiał silny wiatr co zmusiło nas do pozostania na ziemi. Niezrażeni tym odwiedziliśmy fabryki: PD, Racera i Vectora. Zdania na temat warunków produkcji były podzielone.
Jedni byli trochę rozczarowani inni w euforii biegali po hali zachwycając się otaczającym ich klimatem amerykańskiego skydivingu.
Najmilszym elementem tej wyprawy i nie lada zaszczytem był dla mnie moment, gdy ku swemu zaskoczeniu, ujrzałem na ścianie kultowego sklepu spadochronowego kalendarz z gliwickim Antkiem w tle i naszymi chłopakami, których „sfociłem” w grudniu 2004r.
Kolejnym celem naszej ekspedycji było St. Mary’s w stanie Georgia odległym od Titusville o około 300 mil. Tutaj już nie było tak cieplutko, zmieniły się też warunki mieszkalne, bo z ciepłego łóżeczka trzeba było się przenieść na materac w hangarze;)
Miasteczko St. Mary`s wyglądało jak wyjęte z obrazka starej książki.
Charakterystyczne budownictwo, domy z werandami, port i ta cisza…
O obecności jakiegokolwiek życia w tej okolicy świadczyły tylko samochody stojące przy chodnikach.
Po zwiedzeniu okolicy wróciliśmy na lotnisko by zalogować się na strefie. Przywitała nas Kate – sympatyczna pani po 40-stce, która ku naszemu zdziwieniu była pilotką, instruktorką AFF, rigierką i organizatorką wszystkiego co działo się na strefie. Kobieta nie do zdarcia, bez której życie na tym lotnisku by nie istniało. Rozgościliśmy się więc i rozpoczęliśmy najważniejszy etap naszej wyprawy, którym było skończenie kursu instruktora AFF. Nie obyło się bez małych przeszkód, jak to zwykle bywa w drodze do upragnionego celu. Instruktor, który miał nas szkolić nie dojechał i musieliśmy znaleźć zastępcę.
Znaleźliśmy wkrótce i to jakiego!!! Naszym nowym dyrektorem kursu okazał się Jay Stokes – legendarny skoczek, rekordzista świata w ilości skoków w ciągu jednej doby, wykonał ich aż 640! 🙂 Okazał się też świetnym instruktorem, osobą, która to co robi traktuje z największą powagą i pełnym profesjonalizmem. Jak na starego rangera przystało dyscyplina też musiała być! 6.30 pobudka, 7.30 pierwszy wylot.
Szokiem dla nas był sposób szkolenia młodego adepta spadochroniarstwa. Jay nauczył nas jak uczyć i przekazywać swą wiedzę oraz doświadczenie w sposób ciekawy i interesujący, a zarazem tak, aby uczeń mógł z niej w pełni i świadomie korzystać w trakcie skoków spadochronowych.
Szkolenie zakończyliśmy sukcesem 28 lutego 2007.
W tym momencie pozostało nam planowanie powrotu do domu. Szalona podróż St.Merys-Orlando-Chicago-Warszawa-Kraków-Rybnik jak to w moim przypadku musiała być pełna atrakcji związanych z opóźnieniami lotów, brakiem paliwa w samolocie etc. :))))))
Podsumowując cały wyjazd było warto, a wspomnienia pozostaną na całe życie.